Misja "Freston" po zajęciu terenu przez Armię Czerwoną

Najwierniejszy opis dziejów misji po zajęciu terenu przez Armię Czerwoną oddają wspomnienia Pospieszalskiego, które publikujemy poniżej w całości i bez poprawek zachowując ówczesny język i słownictwo. Przedstawiamy także zdjęcia wszystkich członków misji.

Antoni Pospieszalski

     Powzięliśmy, jak się okazało, niemądry zamiar, by przed oddaniem się w ręce rosyjskie odzyskać całość naszego sprzętu, a nade wszystko drugi aparat A-5, który w tym czasie został przeniesiony z kryjówki pod leśniczówką Kacze Błoto do Żytna. Właściciel Żytna p. Siemiński, znany nam już z rozmów w Rędzinach, miał wskazać miejsce, w którym aparat jest przechowywany. W tym celu Solly Flood i ja wybraliśmy się chłopską furmanką w stronę Żytna. Przy okazji mieliśmy zorientować się w sytuacji. Po drodze ujrzeliśmy grupę żołnierzy niemieckich obdartych i wymęczonych. Patrzyli na nas obojętnie. Chłopskie kurtki narzucone na nasze battle-dressy niewiele im mówiły, kim naprawdę jesteśmy. Ale gdyby nawet ujrzeli nas w pełnym umundurowaniu i przy orderach, nie okazaliby większego zainteresowania.
     Gdy wynurzyliśmy się z lasu na otwarte pole, o parę kilometrów od Żytna sytuacja stała się natychmiast jasna. Drogą wiodącą przez Żytno ciągnęła na zachód nieprzerwana kolumna samochodów, dział i furmanek. Nawet polne, boczne drogi były zatłoczone wojskiem rosyjskim. Nie zdjęliśmy chłopskich kubraków, ale dla pewności wyjęliśmy materiał identyfikujący, przygotowany na tę okazję jeszcze na bazie: płócienne szmatki z napisem „Anglijski Officer” z Union znaczkiem po drugiej stronie. Kałmuckie twarze patrzyły na nas z zainteresowaniem, ale zdołaliśmy przejechać bez przeszkód do samego dworu. Tu panowała Sodoma i Gomora. Biedny p. Siemiński pełnił honory domu, starając się uratować cokolwiek z dobytku gospodarstwa, którym zdobywcy raczyli się sowicie i bez pytania. Okazało się, że Siemiński nie bardzo wie, gdzie się znajduje nasz zapasowy aparat. Ale gdyby nawet wiedział, nie na wiele by się to zdało. Teraz trzeba było dogadywać się z Rosjanami.
     Znaleźliśmy paru starszych oficerów i pułkowników, którym z pomocą p. Siemińskiego wyjaśniliśmy, kim jesteśmy i czego chcemy. Te pierwsze rozmowy były dość przyjemne i w rezultacie znalazła się „maszyna”, która powiozła nas parę kilometrów do kwatery (o ile zdołaliśmy się zorientować) dowódcy dywizji czy korpusu. W małej izbie chłopskiej zamienionej na prędce na siedzibę sztabu, ze światłem elektrycznym i dużą mapą frontu na ścianie, znaleźliśmy się w towarzystwie dwóch wyższych oficerów. Generał, niewielki ciemny człowiek o twardych rysach, trzymał się w czasie rozmowy na uboczu, a jego towarzysz, gruby i przyjaźnie uśmiechnięty pułkownik NKWD, prowadził indagację. Pomagając sobie tu i ówdzie zasłyszanym wyrazem rosyjskim wyjaśniłem po polsku, kim jesteśmy. Powiedziałem, że dowódca Misji z resztą naszej grupy znajduje się w folwarku Katarzyna, że Misja po wypełnieniu zadania ma się jak najprędzej zameldować w Brytyjskiej Misji Wojskowej w Moskwie. Wszelkich bliższych wyjaśnień może udzielić płk Hudson. Ale pułkownik najwyraźniej nam nie wierzył. Nasze dowody osobiste nie przekonały go tym bardziej, że najwidoczniej nie znał liter łacińskich. Utrzymywał z uporem, że mój dowód opiewa na inne nazwisko, a nie to, które podałem i które widniało w dowodzie, mianowicie Currie. Kilkakrotnie padło słowo „szpion”. W toku indagacji pułkownik chciał się dowiedzieć, kim był dowódca naszej ochrony, gdzie jest jego oddział, co robi itd. Nie można było odmówić dania wprost odpowiedzi na te pytania, gdyż to tylko utwierdziłoby naszego indagatora w przekonaniu, że ma do czynienia ze szpiegami. Odpowiadaliśmy wymijająco, że nie możemy udzielić żadnych bliższych informacji w nieobecności płk Hudsona. Po tej rozmowie odwieziono nas z powrotem do dworu, gdzie dla utrzymania dobrych stosunków międzyludzkich musieliśmy wziąć udział w dzikiej popijawie. Piliśmy jak najostrożniej, by zachować trzeźwy umysł w nieprzyjemnej sytuacji. A już stanowczo odmówiliśmy spełnienia któregoś tam toastu, gdy zamiast wódki znalazła się w szklankach benzyna.

Płk Hudson

     Następnego dnia pojechałem samochodem pod eskortą do Katarzyny, gdzie Hudson i Galbraith poprzedniego wieczoru, podobnie jak my, cementowali przyjaźń brytyjsko-sowiecką alkoholem z inną grupą oficerów radzieckich i to w tym samym domu, z którego 2 tygodnie temu Niemcy nas tak nieuprzejmie przepędzili. Teraz wróciliśmy wszyscy razem do Żytna, gdzie Hudson został natychmiast awansowany na generała. Ja byłem znowu tłumaczem. Rozmowa miała przebieg bardzo podobny do rozmowy z poprzedniego wieczora. Hudson również nie chciał odpowiedzieć na trudne pytania dotyczące Armii Krajowej twierdząc, że najpierw musi złożyć pełne sprawozdanie swym przełożonym w Misji Wojskowej w Moskwie. Prosił zatem o jak najszybsze przewiezienie naszej Misji do Moskwy. W rezultacie tej drugiej rozmowy kazano nam złożyć broń i oddać dokumenty osobiste (za pokwitowaniem) i umieszczono nas w areszcie w żytniewskim dworze pod czujną opieką jakiegoś majora, który sypiał z nami w tym samym pokoju i przez cały czas nie spuszczał nas z oka.
     Sytuację naszą pogarszał fakt, że istotnie mieliśmy wobec Rosjan niezupełnie czyste sumienie. W Katarzynowie zdecydowaliśmy się zabrać ze sobą do Moskwy jednego z naszych oficerów łącznikowych z AK, ppor. „Jerzego”, na którym ciążył wyrok śmierci wydany przez AL. Tak się złożyło, że w składzie Misji było właśnie jedno miejsce wakujące. Tuż przed odlotem z Brindisi został odwołany ze składu Misji kpt. Alun Morgan, którego nazwisko – jak przypuszczaliśmy – musiało figurować na liście członków Misji przedstawionej w swoim czasie władzom sowieckim. „Jerzy” zatem przypiął sobie dystynkcje oficera brytyjskiego i razem z nami znalazł się w żytniewskim areszcie. Jakoś dało się wytłumaczyć fakt, że nasz nowy Alun Morgan nie miał dowodu osobistego. Gorzej, że Alun Morgan nie umiał prawie ani słowa po angielsku.
     Pierwsze zetknięcie z dowództwem rosyjskim miało miejsce 17 stycznia. Rozmowa Hudsona z generałem odbyła się 18 stycznia 1945 r. Pięć dni przesiedzieliśmy w areszcie domowym w Żytnie. Graliśmy w karty, a Solli przez okno obserwował nieprzerwany ruch kolumn samochodowych po żytniewskiej drodze. Doszedł do wniosku, że 90% parku samochodowego w tej ofensywie stanowił materiał Lend-Lease, głównie amerykańskie Dodge. Pozostałe 10% to były rachityczne sowieckie wersje Forda i furmanki konne.
     23 stycznia zapakowano nas do odkrytej ciężarówki i powieziono do Radomska, gdzie po jeszcze jednej „alianckiej” kolacji z wódką, w obecności znowu jakiegoś sowieckiego pułkownika przespaliśmy się uczciwie w zarekwirowanym mieszkaniu.
     24 stycznia przejechaliśmy znowu jakieś 90 km na południowy-wschód do Jędrzejowa. Następnego dnia z powrotem na zachód do Częstochowy. W tej podróży dodano nam do towarzystwa jakiegoś starszego pana w niemieckim mundurze i kozackiej czapie, który z niewzruszonym spokojem znosił bezceremonialne traktowanie ze strony eskorty. Wołali do niego „Własow”. Nie mieliśmy jednak możności dowiedzieć się, kim naprawdę był.

Solly-Flood Peter

     W Częstochowie nowy duch w nas wstąpił. Może stąd odlecimy wreszcie do Moskwy? Zamiast tego znaleźliśmy się na noc w pogestapowskim więzieniu przy ul. Śląskiej. Dotychczas byliśmy w pewnego rodzaju areszcie domowym i podróżowaliśmy pod eskortą. Teraz znaleźliśmy się w zabitej deskami, prymitywnej celi, z zapluskwionymi pryczami, silną lampą elektryczną palącą się dzień i noc, oraz przysłowiowym „judaszem”. Rano wyprowadzono nas na dziedziniec, gdzie umyliśmy się z rozkoszą pod pompą, nie zważając na wymierzone w nas bezceremonialnie pepesze.
     Ja jako Polak byłem podświadomie przygotowany na tego rodzaju obrót sprawy, ale moi angielscy koledzy – sojusznicy przecież całą gębą – nie posiadali się ze złości i zdumienia. Płk Hudson dawał temu wyraz w sposób zupełnie niedwuznaczny i przy każdej okazji domagał się widzenia z oficerem, przynajmniej równym mu stopniem, którego mógłby zwymyślać i zwrócić uwagę na niewybaczalną pomyłkę. Te protesty – o dziwo – odniosły skutek, bo na następną noc przeniesiono nas na pierwsze piętro do uczciwej celi, która miała tylko zakratowane okna i przyznano nam tzw. porcje oficerskie. W dodatku przydzielono nam dwóch jeńców niemieckich, w tym jednego porucznika do sprzątania celi. Ci ludzie byli strasznie wyczerpani i wygłodzeni. To też ukradkiem częstowaliśmy ich kawałkami czarnego chleba.
W tej celi przesiedzieliśmy tydzień. Płk Hudson nie przestawał protestować i wymyślać. Domagał się widzenia z wyższym oficerem. Wraz z Sollym napisał długą epistołę do sowieckiego dowództwa frontu, marszałka Koniewa, w której wyliczył wszystkie krzywdy, jakie spotkały nas ze strony nieznanych nam ludzi, którzy nie raczyli się nam nawet przedstawić. W tym kontekście generał, z którym rozmawialiśmy w Żytnie, został określony na indywiduum podające się za generała. Oczywiście, list ten nigdy nie dotarł do gen. Koniewa, ale jednak zrobił widocznie wrażenie, gdzie należy. Przypuszczam, że Rosjanie na froncie istotnie nie wiedzieli nic o naszej Misji, chociaż powinni byli wiedzieć. Toteż nie byli zdecydowani, co z nami zrobić. Jeżeli nawet mieli ochotę zlikwidować ten problem najprostszym dla nich sposobem, to ustawiczne protesty Hudsona i jego pewność siebie musiały w ich umysłach zasiać pewne wątpliwości.
     W rezultacie, 1 lutego 1945 r. znalazł się oficer sowiecki równy stopniem naszemu dowódcy, czyli płk Semienko, który bardzo grzecznie przyjął Hudsona, ze mną jako tłumaczem. Początkowo między mną a sowieciarzem pośredniczył zastraszony tłumacz polsko-rosyjski. Wkrótce okazało się, że pułkownik doskonale rozumie moją polszczyznę. Zapytał nawet: „Wy Polak?”, na co oczywiście odpowiedziałem: „Niet, Angliczanin”. Pułkownik powiedział nam, że istotnie zaszła pomyłka, ale dotychczas nie ma żadnej instrukcji z Moskwy. Gdy instrukcje te nadejdą, niewątpliwie pojedziemy do Moskwy.
     W wyniku tej rozmowy zostaliśmy następnego dnia przeniesieni do bardzo przyzwoitego, kilkupokojowego mieszkania przy ul. Waszyngtona. Dano nam nawet bardzo przyzwoity odbiornik radiowy, dzięki któremu mogliśmy się wreszcie zorientować w sytuacji wojskowej i politycznej. Nadal byliśmy jednak pod ścisłą strażą. Funkcje opiekunów pełniło dwóch podporuczników sowieckich, których zapraszaliśmy do wspólnego z nami stołu. Opiekunowie woleli jednak jadać osobno w kuchni. Usługiwał nam bardzo sprawny ordynans. Wolno nam było przechadzać się po dziedzińcu domu. Korzystaliśmy z tych okazji, by nawiązać rozmowy z innymi mieszkańcami domu, Polakami. Raz nawet znaleźli się na dziedzińcu dwaj jeńcy brytyjscy. Ale te rozmowy były zabronione. Nasi opiekunowie uparcie interweniowali i raz z tego powodu doszło do ostrej awantury między Hudsonem a jednym z oficerów sowieckich.

Donald Galbraidth

     Po tygodniu nadeszła wiadomość, że wkrótce odlecimy do Moskwy. Zapowiedziano nam, że wraz z nami poleci pewien oficer AK. Ów AK’owiec istotnie zameldował się do nas z wielkim tupetem. Wyglądał wspaniale. Prawdziwy partyzant, w battledressie z biało-czerwoną opaską na ramieniu i ogromną futrzaną czapą z orzełkiem. Zwróciłem uwagę płk Hudsonowi, że akowiec pomimo, iż jest ubrany prawdziwie po akowskiemu, to jednak mówi po polsku z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Akowiec utrzymywał, że jest zrzutkiem z Anglii. Nietrudno było sprawdzić, że kłamie. Przyparty do muru „akowiec” przyznał się, że jest Austriakiem i ze łzami błagał, by go zabrać do Moskwy, gdzie tworzy się wolny rząd austriacki. Cała historia wyglądała na szytą grubymi nićmi prowokację, która miała nas skompromitować w oczach sowieckich sprzymierzeńców. Dlatego mimo łez „akowca”, powiedzieliśmy o naszym odkryciu sowieckim opiekunom. Ale ich to odkrycie wcale nie wzruszyło i oświadczyli – „A i tak poleci z nami do Moskwy”. Nie mieliśmy nic przeciw temu, byle nie leciał tam jako jeden z nas.
     11 lutego 1945 r. na błotnistym lotnisku pod Częstochową (w Kłomnicach) oczekiwał nas sowiecki Duglas (D. O. 3). Pierwszego dnia podróży przeskoczyliśmy do Mielca, gdzie spędziliśmy noc w jakimś wiejskim GS’ie. Tu opieka nad nami była mniej ścisła i mogliśmy sobie pogadać z miejscowymi chłopami. Był to teren, na którym reżim lubelski był już dobrze zagospodarowany, ale nasi rozmówcy nie ukrywali przed nami zawiści do reżimu. Tu dowiedzieliśmy się, jak wygląda zaprowadzona przez system lubelski sprawa dostaw przymusowych, jak została przeprowadzona reforma rolna i jaka była reakcja ludności na tę reformę.
     Następnego dnia, może później, polecieliśmy naszym Duglasem do Lwowa, gdzie spędziliśmy noc w strasznie zniszczonych zabudowaniach Szkoły Rolniczej w Dublanach. W samym mieście nie byliśmy. 14 lutego 1945 r., przy obrzydliwej pogodzie, lecąc na bardzo niskiej wysokości, dotarliśmy do Kijowa. Tu pogoda pogorszyła się do tego stopnia, że dalszą podróż musieliśmy odbyć pociągiem. Pociąg odchodził dopiero wieczorem następnego dnia. Mieliśmy cały dzień oczekiwania przed sobą. Trzeba było zaopatrzyć się w żywność na podróż (nasza eskorta głodowała podczas podróży tak samo jak i my), więc w towarzystwie naszego opiekuna (był to jeden z podporuczników, który opiekował się nami już w Częstochowie) udaliśmy się z Hudsonem do miasta. Kijów przedstawiał obraz straszliwego zniszczenia. Na próżno szukaliśmy banku, gdzie można by legalnie wymienić dolary. Ostatecznie dobiliśmy interesu w sklepie jubilerskim, gdzie za złotą monetę dolarową dostaliśmy 900 rubli. 500 rubli wydaliśmy natychmiast w sąsiedniej gastronomii na parę kilo kiełbasy i trochę chleba. Za resztę uiściliśmy dopłatę sleepingową w tak zwanym wagonie oficerskim. Dostaliśmy po dwa koce i po poduszce.
     Podróż do Moskwy trwała noc, dzień i noc. 17 lutego rano dojechaliśmy na Kijewski Wagzał. Tam zapakowano nas do samochodu, który do złudzenia przypominał angielski wóz policyjny i zaczęliśmy krążyć po mieście bez wyraźnego celu, widocznie w poszukiwaniu dalszych instrukcji. Wreszcie zawieziono nas do gmachu, który – jak wskazywała tablica przy wejściu – stanowił jakiś oddział Narkominodzieł. Znaleźliśmy się sami w pokoju wyglądającym na salę konferencyjną. Byliśmy pewni, że czeka nas nieprzyjemna indagacja. Ale po dwóch godzinach oczekiwania otworzyły się drzwi i w towarzystwie dwóch oficerów sowieckich weszło dwóch oficerów brytyjskich. Odczytano nasze nazwiska, oficerowie brytyjscy pokwitowali i po chwili znaleźliśmy się w uczciwym samochodzie, który zawiózł nas do Misji Brytyjskiej przy ul. Komiternu. Wraz z nami był rzekomy Alun Morgan (ppor. „Jerzy”), a nawet rzekomy „akowiec”, którego nazwisko również figurowało na liście. „Akowca” w Misji nie przyjęto. Wyjechał po pół godzinie i nie wiadomo, co się z nim stało.

Peter Kemp

     Rozpoczął się teraz miesiąc oczekiwania na wizy wyjazdowe z ZSRR. Trudna była sprawa „Jerzego”. Zainteresował się nią ambasador, którym był Sir Archibald Clark-Kerr. Nie mógł narażać swojego prestiżu wobec władz sowieckich przez ukrywanie identyczności „Jerzego”. Pamiętam taki moment – był obiad, na którym byli wszyscy obecni wraz z ambasadorem i pewnym enkawudzistą jako przedstawicielem Narkominodziełu. Hudson był przeciwny tej imprezie. Zgodził się na nią tylko pod presją ambasadora. Ale uważając się za żołnierza, a nie dyplomatę, wdał się przy obiedzie w zawziętą dyskusję z enkawudzistą o polityce sowieckiej wobec Polski, w czasie której rąbnął prosto z mostu to, co myślał. Miałem okazję podziwiać subtelną powściągliwość i takt wielkiego dyplomaty. Dzięki ambasadorowi obiad ten nie skończył się skandalem.
     W czasie pobytu w Moskwie korzystaliśmy z pełnej swobody ruchów. Pomagałem płk Hudsonowi w opracowywaniu ostatecznego raportu, często byłem w teatrze i operze. Nareszcie pod koniec marca zdobyliśmy upragnione wizy. Nie otrzymał wizy „Jerzy”, który jeszcze szereg miesięcy spędził w Moskwie, jednak był pod troskliwą opieką ambasadora, który ostatecznie zabrał go do Wielkiej Brytanii swoim samolotem. Naszą powrotną podróż odbyliśmy przez Astrachań, Baku, Teheran i Kair do Londynu. Wszystko samolotem. Ostatnią obawę przeżyłem w hotelu Inturista w Baku, gdzie przyczepił się do mnie członek recepcji, świetnie mówiący po angielsku. Nie spodobał mu się mój akcent. Do Londynu przybyliśmy na początku kwietnia.
     Misja, jako się rzekło, była fiaskiem. Entuzjastyczny raport płk Hudsona w najmniejszym stopniu nie mógł wpłynąć na sytuację i leży pewno gdzieś schowany głęboko pośród akt Foregn Office. Audiencja u lorda Sellowne’a, ówczesnego ministra wojny gospodarczej, miała charakter całkowicie formalny, podobnie zresztą jak przyjęcie u Mikołajczyka. W tych dwóch audiencjach brałem udział.
     Zapowiadana audiencja u premiera Churchilla, o ile mi wiadomo, wcale się nie odbyła. Moi angielscy koledzy jednak wyzbyli się złudzeń co do Rosji. Solly Flood już w częstochowskim więzieniu z uśmiechem politowania mówił o swych dawniejszych poglądach na istotę stosunków polsko-sowieckich.

Wróć